19.11.2012



Memento mori, czyli pamiętaj, że... rekompensaty wiecznymi nie są


Połowa listopada 2012. Ruch wielki w karpiowym interesie - rozmowy, negocjacje, podchody, nerwy. Jedni już zaklepali ceny zbytu na większość tegorocznych karpi, a przynajmniej taką mają nadzieję, a inni dalej walczą o zakontraktowanie swoich plonów. Łatwo też zaobserwować jak zderzają się ze sobą różne koncepcje co do poziomu cen i sprzedaży karpia w ogóle. Wielu z hodowców zachodzi w głowę czy i jak zdywersyfikować sprzedaż do sieci marketów i na rynek tradycyjny. Niektórzy w tym roku spróbowali sprzedaż zorganizować i bardziej scentralizować, co jak się okazało w polskich warunkach nie jest wcale takie łatwe, proste i przyjemne.

Tak więc sprzedają mali i duzi. Sprzedają prywatni i nieliczne firmy spółdzielcze i państwowe. Do drzwi rodzimego rynku pukają też sąsiednie karpie, którym na naszym rynku ma być jakoby lepiej niż na rodzimym - nad Niemnem, Wełtawą, czy Dunajem.

Do tego wszystkiego doszedł ostatnio jeszcze jeden istotny czynnik mogący wpływać na nastroje finansowe rybaków - większość gospodarstw podpisała już umowy na unijne rekompensaty wodno-środowiskowe.

W takim oto tyglu różnorodnych potrzeb i oczekiwań rybackich ciężko utrzeć jedną cenę satysfakcjonującą wszystkich hodowców, ba nawet zadawalającą większość. Wydaje się, że w tym roku hodowcy nie wyjdą obronną ręka z negocjacji cenowych. Jakie są tego przyczyny - przyjdzie czas na dogłębną analizę po świątecznej sprzedaży.

Nie wiem, jak cena jest opłacalna dla każdego gospodarstwa z osobna, bo też koszt wyprodukowania 1 kg karpia nie jest taki sam w różnych uwarunkowaniach, ale wiem jedno - cena powinna gwarantować rozwój.

I nic do tego nie mają rekompensaty wodno-środowiskowe, bo to pieniądze celowe, z których trzeba się rozliczać konkretnymi czynnościami i kosztami ponoszonymi na utrzymanie środowiska przyrodniczego na stawach. W pojedynczych przypadkach dojdzie też z pewnością do konieczności zwrotu części pieniędzy z rekompensat, bo taka jest brutalna rzeczywistość niełatwych do udokumentowania "wydatków unijnych". Tak, czy siak, śmiem twierdzić, że jeśli ktoś pieniądze unijne wrzuci do tego samego worka, co bezpośrednie przychody ze sprzedaży ryb, to powolutku może już swój "sztandar wyprowadzać".

Wierzę, że pozycję na rynku można budować wyłącznie w oparciu o swoją codzienną pracę, prężność, rozpychanie się na rynku poprzez innowacyjność swojego przedsiębiorstwa.

Czy to nie są zbyt śmiałe tezy? Spójrzmy na gospodarkę rybacką dawnego NRD, to świetny przykład. Tam od dawna do gospodarstw dopływały zewnętrzne pieniądze, te unijne i te rządowe. A to za ograniczenie produkcji, a to za szkody kormoranów, czapli , wydr itd., itp. Gdy byli na początku tej dotacyjnej drogi, płynącej szeleszczącymi euro, tryskał z nich zapewne entuzjazm. Żyć, nie umierać. Teraz po wielu latach takiej "kroplówki", nie mają ani produkcji, ani rynku, a dotacje kiedyś się skończą i co wtedy? "Sztandar wyprowadzić"? Patrząc szerzej, poza naszą branżę, na ten region - żaden kraj w Europie nie dostał takiego wsparcia jak właśnie była NRD. Gdy my dziś bijemy się o 70, czy 75 mld euro rocznie na nowy okres programowania, do wschodnich Niemców wpłynęło już kilka bilionów euro. I jaki skutek? Ano taki, że są zacofani w stosunku do zachodnich sąsiadów, jak byli, że dalej pustoszeją miejscowości na zachodnim brzegu Nysy Łużyckiej i Odry, że darmowe pieniądze, swego rodzaju zapomoga, rzadko przynosi pozytywne efekty, a tam, mimo, że to Niemcy, efekty są marne.

Tak więc rybacy - do pracy, do myślenia o najefektywniejszych metodach dotarcia do konsumenta, do kombinowania jak rynek budować, poszerzać go, a nie tylko - jak by tu wygodnie przetrwać. Bo jeśli tak się stanie, to za kilka lat nie będzie już do czego wracać.



Redakcja PK


Zapraszamy do aktywnego uczestnictwa w dyskusji. Czekamy równieź na propozycje nowych tematów, które mogłyby być podjęte w naszych publikacjach. Zarówno komentarze, jak i propozycje tematów moźna przesyłać mailowo: redakcja@pankarp.pl









powrót